FESTIWAL PO WARSZAWSKU '17: BEZPAŃSKIE PSY WARSZAWY

Data:
Ocena recenzenta: 5/10

Światowe premiery, bogaty przegląd światowych kinematografii - od Kanady, przez Albanię po Filipiny, festiwalowe hity, filmy fabularne i dokumenty. Rozpoczął się Warszawski Festiwal Filmowy. Filmem otwarcia było "Pewnego razu w listopadzie" Andrzeja Jakimowskiego, stałego bywalca tej imprezy.

Paradoksy ludowych pochodów z okazji Święta Niepodległości, które od paru lat przejęły agresywne środowiska narodowe, w związku z czym na ulicach polskiej stolicy niemalże corocznie kończą się one rozróbami i konfrontacją manifestujących z policją. Jakimowski już na wstępie chwali się, że był tam wraz ze swoją ekipą filmową, więc posiada autentyczne świadectwo tych wydarzeń. Gdyby tego było mało reżyser decyduje się też dotknąć problemu antyhumanitarnych eksmisji, ich realnych skutków - w tym w pierwszej kolejności wykluczenia jednostek z systemu prawno-społecznego. Ważne sprawy, wielkie tematy, a mimo to głównym bohaterem filmu jest pies. Wabi się on Koleś, jest bezpańskim kundlem, którego przygarnęła bezdomna matka Marka. Eksmitowana nauczycielka błąka się z synem po szarej, zimnej Warszawie, by znaleźć miejsce, w którym mogłaby zatrzymać się ona i jej czworonożny przyjaciel. Łatwo nie jest, a ze zwierzęciem jeszcze trudniej. Tułając się od przytułka do przytułka, trafia w końcu do słynnej Przychodni Squat. Zbliżają się jednak marsze z okazji 11 Listopada, których głównym celem staje się lewacka placówka na ulicy Skorupki.

"Pewnego razu w listopadzie" cierpi na jedną, poważna dolegliwość - łopatologiczną wręcz dosłowność, którą paradoksalnie budują straszliwie banalne wręcz metafory. W filmie właściwie nie ma bohaterów z krwi i kości - są ludzie-symbole. Zwyczajna kobieta niesprawiedliwie pozbawiona dachu na głową i brutalnie potraktowana przez instytucje państwowe. Jej syn, student prawa, wysłuchujący na zajęciach wykładni przepisów, które wykluczyły jego rodzinę z głównego nurtu życia społecznego. Anarchiści stający po stronie najsłabszych. Nie mogło też zabraknąć nadużywających pozycji policjantów i niewrażliwego przedstawiciela klasy średniej. I w końcu ten sympatyczny kundel, tak jak Marek z zagubieniem, niedowierzaniem i dezorientacją patrzący na to, co z patriotycznego święta uczyniły agresywne oszołomy z racami.

Andrzej Jakimowski przekonywał najbardziej wtedy, kiedy trochę mrużył oczy. Patrzył na świat przez delikatnie magiczny, paraboliczny filtr. Tutaj otworzył oczy bardzo szeroko, mieszając fikcję inspirowaną nagłówkami z Gazety Stołecznej z uliczną dokumentalistyką. Zapomniał przy tym o elemencie, który sprawił, że tak przytłaczały i porażały swoim przekazem takie dzieła jak "Dług" czy "Plac Zbawiciela". W "Pewnego razu w listopadzie" zabrakło po prostu autentycznego czynnika ludzkiego. Jakimowski wobec powagi i doniosłości historii, z jaką się mierzył, okazał się być trochę taki jak jego postacie - zaskoczone i bezradne wobec tego, co widzą i nie ogarniające tego, jak to się stało, że znalazły się właśnie w tym konkretnym miejscu i czasie.