Lokatorzy

Data:
Ocena recenzenta: 6/10

Do kina Bena Wheatley'a pasuje niemalże każdy przymiotnik, ale jeden na pewno nie – to nie są filmy łatwe. Brytyjczyk konsekwentnie buduje swój wizerunek najdziwniejszego twórcy europejskiego kina.

Kto czytał „Wieżowiec” J.G. Ballarda, ten powinien się zdziwić, gdy obejrzy jego ekranizację. Co by bowiem nie mówić o powieści z lat 70. i jej na wskroś antyutopijnej, bardzo sugestywnej wymowie, Wheatley do literackiego pierwowzoru odnosi się raczej luźno. Zresztą nie miał chyba innego wyboru. Reżyser był maluchem, gdy ukazywała się książka Ballarda, nie może więc udawać, iż z czymkolwiek konkretnym się tu rozlicza (podczas gdy pisarz – ale zupełnie inaczej niż choćby Thomas Pynchon w „Wadzie Ukrytej” – nie szczędził aluzji do upadku świata hippisów i swoich własnych, wojennych doświadczeń). Wheatley tworzy więc śmiały, brawury spektakl o globalnych niesprawiedliwościach i zdegenerowanej, kastowej strukturze świata, który w filmie symbolizuje efektowny wieżowiec na przedmieściach Londynu. W to osobliwe środowisko wkracza dr Robert Laing, z początku nieco zdystansowany i próbujący się odnaleźć w tym dziwnym miejscu zwyczajny lokator, w końcu jego immenentna część i jeden z bojowników ludycznej rewolucji, która prowadzi tę społeczność na skraj destrukcji i upadku.

Wheatley właściwie od czasów swojego filmowego debiutu pokazywał, że kręcą go instynkty animalne i pierwotne, mroczne aspekty ludzkiej natury, różnego rodzaju dewiacje, wynaturzenia czy dziwactwa. Ma też w sobie duszę anarchisty i jest wytrawnym znawcą kampowej estetyki. To wszystko w „High-Rise” widać. Jednak za tą wielopiętrową prowokacją nie stoi coś, co do tej pory stanowiło o sile tego ekscentryka Wheatley'a. Brakuje tu większej oryginalności. Recenzenci w różnych kontekstach przy okazji „High-Rise” przywołują „Mechaniczną Pomarańczę”, za której rozpasaną, anarchistyczną konstrukcją kryła się potężna, inteligentna treść. Brytyjczyk upraszczając i uogólniając tematykę zawartą w książce, uszczuplił znacznie content filmu. Po drugie, gdyby nie wzrastająca od lat popularność przeładowanego, przaśnego kina Alexa de la Iglesii, można by doszukiwać się świeżości w równie barokowym, na bogato wystylizowanym „High-Rise”. Podobny tematycznie i wizualnie też efektowny „Snowpiercer” też wydawał mi się jakiś głębszy.

Ben Wheatley to ciągle arcy intrygujący twórca z masą niecodziennych pomysłów, zaś samo „High-Rise” to być może największe, filmowe dziwactwo, jakie w tym roku pojawi się na ekranach kin (i nie jest to wcale komentarz negatywny!). Wychodzenie ze strefy komfortu też ma w sobie coś fajnego i wciągającego, ale należy jednak oczekiwać też czegoś więcej.

Zwiastun: