Jak Pasikowski nie został Smarzowskim

Data:
Ocena recenzenta: 5/10
Artykuł zawiera spoilery!

Gdy Wojtek Smarzowski robi film dotykający najtrudniejszych i najbardziej ambiwalentnych epizodów z polskiej historii najnowszej, nie ma w tym prawie żadnych kontrowersji, a większość widzów opuszcza seans z bolesnymi obrazami wyrytymi w pamięci, ma podstawę do snucia refleksji, stawiania pytań i poszukiwania odpowiedzi. Tak było w przypadku „Domu Złego” i „Róży” – jak na razie jednych z nielicznych bezdyskusyjnie wartościowych, klasowych filmów o naszej historii najnowszej. „Pokłosie” Pasikowskiego mimo wielu obietnic i szumnych zapowiedzi, nie tylko nie dorównuje kroku produkcjom Smarzowskiego, ale też miernie konfrontuje się z historyczną prawdą, a momentami dość nieudolnie przepoczwarza się w przeciętne kino gatunkowe.

Wypada zacząć od tego, że nikt tak naprawdę nie jest w stanie stwierdzić ze stuprocentową pewnością, co wydarzyło się w miejscowościach pokroju Jedwabnego. Historycy i badacze sprzeczają się nie tylko co do liczby wymordowanych Żydów przez „polskich sąsiadów”, ale też o genezę tych tragedii, rolę nazistowskiego okupanta czy nawet kontrowersyjną postawę żydowskiej mniejszości jeszcze z czasów sprzed wojny, która to mogła rozsierdzić Polaków (co nie jest bynajmniej żadnym usprawiedliwieniem dla zabijania). Najmniej wątpliwości zdaje się mieć Władysław Pasikowski. Reżyser podparty autorytetami historyków pełniących rolę konsultantów podczas powstawiania „Pokłosia” zdaje się wierzyć, że zrobił film bliski prawdzie historycznej, a jest chyba jednak trochę inaczej. Interpretacja kontrowersyjnych zdarzeń sprzed kilku dekad u Pasikowskiego przybiera formę nieco bezkrytycznego pokłonu dla solidnej, historycznej narracji Anny Bikont i jej zwolenników, ale znajduje również wspólny mianownik z kontrowersyjną faktograficznie wizją z książek Jana Tomasza Grossa i łagodzonej przez poprawną politycznie tendencją do posypywania głowy popiołem w imię stabilizacji stosunków polsko-żydowskich.

Akcja „Pokłosia” rozgrywa się w czasach współczesnych, w roku 2000 – nie jest zatem wiernym odzwierciedleniem wydarzeń historycznych. W odwiedziny do młodszego brata ze Stanów po ponad 20 latach nieobecności w Polsce przyjeżdża Franciszek Kalina. Po długiej i żmudnej drodze na wschód kraju trafia do rodzinnej wsi gdzieś na Podlasiu, w której stopniowo odkrywa i obnaża straszliwą zmowę milczenia związaną z wydarzeniami z czasów wojny i okupacji. Rany rozdrapuje Józef Kalina, który wykopuje we wsi żydowskie nagrobki przypadkowo odkryte w lokalnej zabudowie i układa je na własnym polu, czym sprowadza na siebie wściekłość i nienawiść pobratymców. Po prywatnym śledztwie Franciszek odkrywa, że za zniknięciem ze wsi kilkuset Żydów w czasie wojny nie odpowiada nazistowski okupant, ale zamieszkali okolicę Polacy.

Henryk Grynberg oglądnąwszy kultową „Naszą Klasę” – głośny spektakl Tadeusza Słobodzianka o trudnych relacjach polsko-żydowskich, zahaczający zarówno o dwudziestolecie, jak i pogromy z czasów wojny i determinizm wspólnej, niejednoznacznej przeszłości w czasach współczesnych, zarzucił sztuce nadmierną symetrię. Byli źli Polacy, byli źli Żydzi, były również po obu stronach pozytywne jednostki, taka sama ilość osób dotknięta dramatycznymi, wojennymi zbrodniami doczekała się wyrównania krzywd i kary za grzechy. U Pasikowskiego błąd tkwi zupełnie w innym miejscu. W „Pokłosiu” dowiadujemy się, że źródło zbrodni tkwi w głęboko zakorzenionym, żarliwym, wściekłym antysemityzmie jakiejś części polskiego narodu, które zostało wyssane niemalże z mlekiem matki (i ojca). W filmie także dzieci i wnuki świadków mordu na Żydach, którzy o pogromie we wiosce wiedzą mało albo wcale, nienawidzą aktualnie już od dekad nieobecnej na ich ziemiach nacji równie mocno, co ich starsi bliscy (łącznie z Franciszkiem Kaliną, który antysemickie poglądy najwyraźniej przejął od amerykańskiej Polonii). Po drugie, chciwi i przebiegli Polacy, korzystając z obecności Nazistów, postanowili rozliczyć się z żydowską mniejszością, by zagrabić ich ziemie i majątek – chyba w obawie przed ewentualnymi roszczeniami spadkobierców pielęgnują zmowę milczenia. Co ciekawe, w „Pokłosiu” objęci są nią niemalże wszyscy, poza mieszkającym w miejscowości od urodzenia Józefem Kaliną, którego przodkowie sami odegrali relewantną rolę w zbrodni sprzed lat. Grany przez Macieja Stuhra najmłodszy z Kalinów z rozbrajającą naiwnością dziwi się, że został we wsi znienawidzony, gdy zaczął zbierać żydowskie macewy. W ogóle Józef to ciekawa postać. Z początku nie potrafi nawet odpowiedzieć na pytanie brata, dlaczego w ogóle zajął się osobliwym kolekcjonerstwem, przez które spotkał go lokalny ostracyzm i opuściła żona. Dopiero w efekcie odkryć brata, spalenia plonów i zabiciu psa młody Kalina zdaje sobie sprawę ze skutków swojego działania i dorabia do niego całą filozofię o poszukiwaniu prawdy, moralnych powinnościach etc. Na postaci Józefa Pasikowski odpłynął zresztą w największe kuriozum – nie tylko nieświadomego chłopa uczynił koślawym synonimem walki o prawdę i historyczną sprawiedliwość, wkładając w jego usta rażące sztucznością i przesadą przekazy, ale z gracją ordynarnego, średniowiecznego moralitetu przekonuje, że za poszukiwanie prawdy zapłacić trzeba cenę najwyższą. Twórcy filmu nie słyszeli chyba o historyku z Brańska, Zbigniewie Romaniuku – autentycznej postaci, która w latach 80. również odnajdywała pamiątki po zamordowanych Żydach. Mężczyzny nie tylko nie spotkało nic złego ze strony mieszkańców, z czasem zrobił on nawet karierę polityczną na lokalną skalę. Okropny w „Pokłosiu”, współgrający z charakterystyką postaci, jest także obraz współczesnej (!), polskiej wsi, gdzie króluje plemiennie pojmowana sprawiedliwość, samosądy są na porządku dziennym, a mieszkańcy nie robią nic istotnego, poza śledzeniem obcego na ich ziemi i szukając sposób na rozprawienie się z krnąbrnym Józefem Kaliną.

Film Pasikowskiego mógł się jednak wybronić, gdyby pozostał kinem gatunkowym luźno umiejscowionym w konkretnym kontekście. „Pokłosie” formą przypomina thriller z suspensem – groźny, mroczny, gęsty, ale też niestety groteskowy. Gdy Franciszek Kalina przyjeżdża w rodzinne strony, by dotrzeć do domu brata, musi przejść przez ciemny, złowrogi las. Zamiast iść swoją drogą, zaniepokojony tajemniczymi odgłosami z głębi krzaków (i przekonany, że ktoś go śledzi?), rzuciwszy torbę podróżną, wchodzi w tenże las, chaotycznie biegając po nim w amoku. Bagaż oczywiście ginie, policja pozornie pomoże, ale nie da nadziei na odnalezienie zguby. Całej scenie towarzyszy absurdalna muzyka rodem z horroru klasy B (powracająca zresztą w filmie wiele razy). Bracia Kalinowie w ogóle mają słabość do wychodzenia w las nocną porą – zważywszy na to, jaką sławą cieszą się we wsi i że cały czas ktoś anonimowo im grozi, nie postępują chyba najrozsądniej. W tym miasteczku bezprawia i wolnej Amerykanki (w Polsce u progu XXI wieku – przypominam) rolę dzielnego szeryfa przejmuje schorowany proboszcz miejscowej parafii. Ksiądz otacza opieką poszukujących prawdy braci, raz nawet bezpośrednio zapobiega ich linczowi, ale nic więcej zrobić nie może. Niedługo jego stanowisko ma przejąć młody kapłan, murem stojący za rządną krwi większością.

Twórcy „Pokłosia” idą w zaparte, że zrobili film wyjątkowy, ważny i wart dyskutowania, który może podzielić Polaków. Każdy, nawet mniej uważny widz programów informacyjnych czy czytelnik prasy codziennej wie, że nie trzeba dzieła filmowego, by dzielić nasz naród w jakimkolwiek temacie. Świetne dzielimy się sami i bez specjalnych okazji. W kwestii Jedwabnego lepiej niż Władysław Pasikowski ponad 10 lat temu pomógł nam w tym Jan Tomasz Gross i tabun dziennikarzy, regularnie przyczyniający się do sukcesu książek Grossa w kraju nad Wisłą. Interesujące, iż sam reżyser zaprzecza, że powstaniu „Pokłosia” towarzyszyła jakaś większa sprawa – to miał być głównie uniwersalny film o poszukiwaniu prawdy (i ponoć też o Polakach). Dziwi więc, że rozgrzebywanie niewygodnej, bolesnej przeszłości w rodzinnej wiosce Kalinów nie wydaje się być szczególnie trudne. Wystarczy pójść do odpowiedniego urzędu i zajrzeć w dokumenty, a żyjący świadkowie zdarzeń wbrew pozorom całkiem chętnie z braćmi rozmawiają i dość sugestywnie przekazują konkretne wskazówki, jedynym problem jest tylko ich sędziwy wiek i kondycja psychofizyczna. W zamierzeniu najbardziej dramatyczna konfrontacja Józefa i Franciszka ze starym Malinowskim – jednym z najważniejszych uczestników pogromu, ówczesnym wójtem – nie wygląda, jakby starzec za wszelką cenę chciał zachować jakiekolwiek informacje dla siebie. Ostatecznie to ustawianie żydowskich macew na prywatnym polu Kaliny najbardziej wkurzyło społeczność tej wioski (która notabene wcześniej sama część tych płyt nagrobnych mu sprzedała), a nie poszukiwanie prawdy.

Gdyby to miał być tylko film o czymś uniwersalnym, po co tak jasno definiować historyczny kontekst, do którego zresztą niekompletnie się podeszło? W jakim celu wieńczyć „Pokłosie” bezbarwną sceną odwiedzin żydowskich turystów w symbolicznym miejscu mordu ich przodków, która daje tak oczywisty przekaz? Wielu rzeczy w tym filmie nie sposób ogarnąć według zasad logiki i zdrowego rozsądku, a bazowanie na czarno-białych emocjach i taniej kontrowersji trudno określić „najodważniejszym filmem roku”, które dziwnym trafem stało się hasłem promującym dość przeciętnej jakości dzieło Władysława Pasikowskiego.

Zwiastun:

Nie zgadzasz się z "ideologiczną" wymową filmu i kpisz z błędów realizacyjnych, ale dałaś mu 5, czyli w Twojej skali nie taką znowu tragiczną ocenę. Jakie są plusy?

Na 5 oceniam zwykle filmy przeciętne, a takie właśnie jest Pokłosie (na tyle oceniam też np. W ciemności). Nie jest to film tragiczny, po prostu coś takiego, co stoi okrakiem między kinem gatunkowym (tu: thrillerem z westernowymi naleciałościami) a filmem rozliczeniowo-historycznym. W niczym nie wznosząc się na wyżyny, ale lepiej mimo wszystko wypełniając tę pierwszą rolę. W ogóle im więcej wywiadów czytam z Pasikowskim, tym większe wyrachowanie dostrzegam, bo to wygląda jakby specjalnie wykorzystano kontrowersyjny kontekst, by film na starcie miał rozgłos i zrobił sukces w box-office'ie.

Uzasadnienie nadania "Pokłosiu" nagrody dziennikarzy na festiwalu w Gdyni brzmiało: "za ujęcie traumatycznego tematu w formie, dzięki której ma szansę dotrzeć do młodej publiczności". Ten film jest właśnie dla takiej publiczności skierowany. Niemniej dotychczasowa twórczość Pasikowskiego wydaje mi się bardzo jednostronna, więc "Pokłosie" wyłamujące się z dotychczasowego schematu zasługuje na miano najlepszego filmu tego reżysera. A co do antysemityzmu, to jest go w polskim społeczeństwie znacznie więcej, niż w filmie Pasikowskiego. Problem z oceną antysemityzmu w "Pokłosiu" wynika raczej z dość uproszczonego powiedzenia wprost.

Nie wiem, dlaczego należy zakładać, że opowiedzenie o czymś w prosty (żeby nie powiedzieć - prostacki), uproszczony, przerysowany, nielogiczny sposób sprawi, że jakąś problematykę zrozumie więcej osób. To trochę jak z muzyką w polskich rozgłośniach mainstreamowych. Puszcza się jakiś chłam i ciągle to samo, bo niby "lubimy piosenki, które już gdzieś słyszeliśmy". Nawet jeśli postrzegać Pokłosie jako film uwypuklający wady Polaków (tzw. Polactwo) , nie jest to w ogóle wyrafinowane ani finezyjne.

PoKlosie

Film rzeczywiście nie zakłada żadnych ustępstw, występuje tylko czarny albo biały charakter, ktoś jest albo zły albo dobry, nie ma tu nic pomiędzy... Lecz nie rozumiem za bardzo co chcesz powiedzieć przez to: "W tym miasteczku bezprawia i wolnej Amerykanki (w Polsce u progu XXI wieku – przypominam) rolę dzielnego szeryfa przejmuje schorowany proboszcz miejscowej parafii. " Konkretnie chodzi mi o to, co w nawiasie :) to, że w dzisiejszym świecie w rzeczywistości proboszcz nie mógłby spełniać takiej funkcji? W takim sensie, że z tej racji, że jest księdzem, ludzie go nie będą słuchać, czy coś zupełnie innego chciałaś powiedzieć?

Dodaj komentarz