5 najlepszych ról męskich 2015

Data:

To ten moment, gdy rozliczamy się z mijającym rokiem, przypominając sobie szczególnie to, co nas wyjątkowo urzekło i oczarowało, na dłużej pozostając w naszej pamięci. Na początek tradycyjnego podsumowania rocznego - 5 najlepszych ról męskich 2015 roku.

Tego typu filmy jak "Love Is Strange", czyli poruszające historie miłosne z istotnym elementem kina społecznego nie mogą istnieć bez aktorstwa na poziomie. Bez ludzi, którzy stworzą wiarygodny i ściskający za serce obraz uczucia i oddania, udowadniając, że nie opuszczę cię aż do śmierci to nie tylko automatyczna formułka. I właśnie to zrobili John Lithgow i Alfred Molina.


Tim Roth i Michel Franco spotkali się parę sezonów temu w Cannes, gdy aktor, stojąc na czele jury Un Certain Regard, przyznał "Después de Lucía" główne wyróżnienie w sekcji. Nie wiem, czy rola w "Chronic" została napisana specjalnie dla Rotha, ale to jeden z tych filmów, gdzie tytułowa postać pełni rolę swoistego perpetuum mobile dla całej fabuły. Brytyjczyk zrobił to tak, że odnosi się wrażenie, iż "Chronic" nie mogłoby istnieć bez niego.

Ta dardennowska w formie, kameralna i mało efektowna "Miara Człowieka" niesie ze sobą ogromny ładunek emocjonalny i uczuciowy za sprawą Vincenta Lindona, który z ogromną klasą i niesamowitym wyczuciem wcielił się w postać człowieka poniżanego w świetle prawa i pod zasłoną dymną polityki społecznej, walczącego o normalność i człowieczeństwo w świecie bezdusznych wskaźników ekonomicznych. Wzruszające.

W filmie, w którym na ekranie pojawia się tylu dobrych aktorów, zaś ciężar całej historii stawia się na barkach pretendentki do najwyższych pozycji w hollywoodzkiej pierwszej lidze, przedstawienie kradnie wszystkim "stary wyga", który w dodatku w "Sicario" zagrał rolę drugoplanową. Benicio Del Toro zmiótł w tym roku swoim wybornym występem prawie całą konkurencję - jak na zawodowego sicario przystało.

Nie zgadzam się z krytyką, która spadła na "Mon Roi" po premierze w Cannes. Faktem jest, że Maïwenn nie jest najlepszą reżyserką, a jej najnowsze dzieło powiela masę schematów najróżniejszych filmów będących wiwisekcją tzw. toksycznych związków. Ale "Mon Roi" świetnie się ogląda, w czym największa zasługa genialnego Vincenta Cassela w roli destrukcyjnego drania, niszczącego kochającą go partnerkę. Francuz gra to tak wspaniale, że autentycznie wierzy się, iż każda kobieta mogłaby stracić głowę (i to nie raz) dla takiego łajdaka i zostać z tego całkowicie rozgrzeszona. Cassel w swoim portfolio ma wiele ról czarnych charakterów, ale jeszcze nigdy nie zdarzyło mu się grać tak uroczego i fajnego nikczemnika.