Festiwal po warszawsku (5)

Data:

Benoît Delépine i Gustave Kervern w swojej ojczyźnie dorobili się statusu niemalże postaci kultowych. Podczas gdy alterglobaliści pod różnymi szerokościami geograficznymi demonstrują swoje poglądy często za pomocą kamieni i koktajli Mołotowa, Francuzi od wielu lat dowcipem, satyrą i ironią walczą z kapitalizmem.

W „Le Grand Soir” poznajemy dwóch braci. Not przedstawia sam siebie, że jest najstarszym punkiem z psem w Europie. Tuła się po okolicy, nic nie posiada, cieszy się totalną wolnością. Jean-Pierre to typowy przedstawiciel klasy średniej. Pracuje w centrum handlowym, ma żonę i małe dziecko, uziemiony jest przez mieszkaniowy kredyt. Pewnego dnia traci pracę i tym samym grunt pod nogami, zaczyna popadać w obłęd i szaleństwo, przed czym w pewnym stopniu ratuje go Not. Uświadamia bratu, że powinien zostać punkiem i tak jak on wyrzec się bogactw i ubezwłasnowolniających dobrodziejstw współczesności. Cała akcja filmu toczy się w okolicach zwyczajnego centrum handlowego ulokowanego na bezosobowym przedmieściu – idealnym symbolu kapitalistycznej rewolucji. Najlepsze fragmenty „Le Grand Soir” to te, w których bracia próbują uświadamiać przypadkowych ludzi, w jak zakłamanym, ograniczonym świecie żyją. Jean-Pierre próbuje podpalić się w środku hipermarketu, jego akcji nie zauważa jednak nikt. Pogoń za ulubionymi płatkami śniadaniowymi i środkami czystości w promocyjnych cenach wygrała z antykapitalistyczną demonstracją. Podobną klęską zakończy się rewolucyjny przewrót spontanicznie organizowany przez braci.

Delépine i Kervern mimo że popadają w zbyt anarchizujące tony, mają masę celnych spostrzeżeń dotyczących naszej rzeczywistości. W gruncie rzeczy są to jednak refleksje dość banalne. Ludzie zapomnieli, czym jest prawdziwa wolność, decydując się na życie ograniczane przez instytucje, banki i korporacje. W pogoni za szczęściem rozumianym jako finansowa stabilizacja zapominamy o rzeczach prostych i podstawowych. Not i Jean-Pierre w swoim buncie są być może groteskowi i śmieszni, ale na pewno nie bardziej niż np. noblowski komitet przyznający nagrodę pokojową Unii Europejskiej – potężnej, biurokratycznej strukturze, masowo produkującej przepisy, regulacje, obostrzenia ingerujące w nasze, codzienne życie. Twórcy „Le Grand Soir” w jednym jednak mają sporo, niestety, racji. Mająca silne zakotwiczenie w europejskiej kulturze idea buntu i kontestacji coraz bardziej się dezawuuje. Jej piewcami, zauważającymi smutne paradoksy współczesnych czasów, stają się pojedyncze jednostki, jak Not, którzy nawet jeśli działają w słusznej sprawie, zostają sprowadzeni do roli antysystemowych błaznów, szaleńców, wariatów, którym z politowaniem można oddać jogurt na sklepowym parkingu, ale na pewno nie przyłączać się do ich niepoważnej rewolucji.

Na zupełnie innym brzegu kina o ideologicznym zabarwieniu sytuuje się druga część trylogii Ulricha Seidla. „Raj: Wiara” to kino ostentacyjnie, wkurzająco, prymitywnie naśmiewanie się z religijności. Główną bohaterkę filmu, wyjątkowo antypatyczną i irytującą Annę, Seidl uczynił prostacką katoliczką, która niosąc słowo Jezusa do domów ubogich emigrantów, ucząc ich podstawowych zasad, na których religia się opiera – jak miłosierdzie, dobroć, czystość i inne – sama stanowi chodzące zaprzeczenie chrześcijańskiej postawy. Anna nie tylko zawłaszczyła sobie religię do prywatnych potrzeb, cały swój czas wolny poświęca w praktyce na nieludzkie znęcanie się nad ludźmi, którzy nie współdzielą jej ograniczonego światopoglądu. Anna nie posiada żadnej pozytywnej cechy – Seidl z premedytacją umieścił swoją bohaterkę w takim kontekście, by absolutnie nikt, łącznie z wieloma, żarliwymi katolikami, nie znalazł z nią punktów wspólnych, by łatwo było ją jednoznacznie potępić. W krytyce Austriaka nie ma ani grama finezji, wszystko jest tu denerwująco czarno-biało. Filmy Ulricha Seidla zwykle nie są miłe w odbiorze, to raczej kino szorstkie, naturalistyczne i nieprzyjemne. Jednak jeszcze nigdy nie było tak ohydnie jednowymiarowe, irytujące w potwierdzaniu przyświecającej filmowi wątpliwej oryginalności tezy, krzyczące (dosłownie – ustami męża Anny, sparaliżowanego i w dodatku muzułmanina), jak to gorliwa religijność tożsama jest z hipokryzją, zakłamaniem, okrucieństwem. „Raj: Miłość” w swoim przekazie nie było wcale łagodne, też konsekwentne i bardzo w stylu Seidla, a jednak zamiast wkurzać i irytować, dawało więcej do myślenia. Oby finałowa część trylogii miała więcej z relatywnie sensownej „Miłości” niż żałosnej „Wiary”.