GORZKI SMAK MARTINI
Znacie ten dowcip: po czym odróżnić oryginalną torebkę Chanel od jej taniej podróbki? Ta pierwsza nie podróżuje z właścicielem komunikacją miejską. Tę sytuację można przenieść na nowy film z agentem 007.
Zamiast wypasionego Astona Martina, dostaliśmy co najwyżej Fiata Punto po lekkim tuningu. Niby akcja, niby efekty specjalne, a jednak wieje nudą i nachalnym podrabianiem bondowskich motywów z różnych dekad. Ukłon w stronę klasyki gatunku? Dla mnie to wygląda jak ewidentny brak pomysłu.
Przypomnijmy sobie bowiem genezę serii z Danielem Craigiem. „Casino Royale” – dla mnie najlepszy Bond nakręcony po zakończeniu Zimnej Wojny – obiecywało konkretne odświeżenie formuły. Zachowując fabularny szkielet, od zarania dziejów charakterystyczny dla cyklu, miało być nie tylko jeszcze bardziej efektownie, ale też mrocznie i niejednoznacznie. W końcu też sam James Bond przestał wyglądać jak absolwent prestiżowej, brytyjskiej szkoły z internatem, przybierając męską, surową posturę Craiga. W „Casino Royale” pojawił się arcyciekawy czarny charakter oraz kobieta – ktoś więcej niż kwiatek do kożucha agenta 007. Pomiędzy Vesper Lynd i Jamesem Bondem zaistniała prawdziwa chemia, więc pytania, jak bohater pozbiera się po tragicznej śmierci ukochanej, przybierały na sile im bliżej było do premiery następcy „Casino Royale”.
Obietnica stworzona przez film z 2005 roku topniała jednak wraz z każdą kolejną częścią cyklu, aż w przypadku „Spectre” została w ogóle porzucona i zapomniana. Nie pastwiąc się nad kuriozalnym związkiem agenta 007 z dr Swann i karykaturalnym romansem z Lucią (serio tylko po to ściągnięto do obsady Monicę Bellucci?!), o salwy śmiechu przyprawił mnie główny przeciwnik Bonda, najgroźniejszy z groźnych, który w interpretacji Christopha Waltza sprawiał wrażenie rozpieszczonego dzieciaka zamkniętego w ciele dorosłego. Wyjątkowo sztucznie wypadła też próba podsumowania craigowskiej części cyklu, emanując tragicznym brakiem kreatywności w tej materii. Sam aktor sprawiał też wrażenie zmęczonego i znużonego rolą, z którą – czego sam nie ukrywa – chciałby się już pożegnać.
Jeśli w kolejnym filmie nikt nie zdecyduje się na jakąś małą rewolucję w bondowskim schemacie, jak miało to miejsce przy „Casino Royale”, przygody agenta 007 będą szczerze radować tylko największych szalikowców serii. Choć z drugiej strony, marka Jamesa Bonda jest już takim samograjem, że tworząc nawet największy gniot, cały budżet na niego wydany zwróci się z nawiązką. Mając do dyspozycji taką kasę na marketing i promocję, zawsze zwabi się do kina rzeszę tzn. odświętnych widzów, którym raczej wszystko jedno, czy oglądają „Spectre”, superhit na Polsacie lub kolejny odcinek „Na Wspólnej”. Czy tam właśnie zmierzasz, Jamesie Bondzie?
Niestety masz całkowitą rację. Jako największy szalikowiec serii ani trochę się nie raduję. Mam nadzieję, że za kręcenie Bonda weźmie się ktoś, komu będzie to sprawiać frajdę. Czemu nie Guy Ritchie?
Ten film sprawia wrażenie, jakby w ogóle nikomu nie chciało się go robić, od reżysera, scenarzystów na Craigu skończywszy. Serio, były momenty, gdy czułam się naprawdę zażenowana tym, co widzę. Ale nie wiem, czy komukolwiek zależy na jakiejś wolcie. Kasa się zgadza, sponsorzy walą drzwiami i oknami - po co się starać?