Na czerwonym dywanie padał deszcz, zaś ze sceny Dolby/Kodak Theatre padało sporo czerstwych żartów. Padło też kilka zaskakujących – a przez to rozczarowujących – rozstrzygnięć. W Polsce natomiast mamy nowego bohatera narodowego, który zwie się Paweł Pawlikowski.
Triumf „Birdmana” nad „Boyhood” uważam za skandal nie tylko dlatego, że nagrodzono film słabszy, który ma fajną formę, ale opowiada garść trywialnych komunałów o roli kina i teatru, ich wzajemnych relacjach itp. Za kilka lat „Boyhood” stanie się klasyką kina (o ile już nią nie jest), bo właściwie nie ma dziś twórców, którzy chcieliby poświęcać tyle czasu i uwagi takim filmowym projektom. Tu trzeba mieć niebywałą cierpliwość, zaufaną i oddaną ekipę, wizję uwzględniającą wieloletnią perspektywę, a nawet coś tak przyziemnego, jak umiejętności logistyczne. We współczesnym kinie Richard Linklater jest właśnie tego typu niestrudzoną jednostką, która w dodatku w tak przyziemnej i zwyczajnej opowiastce o dorastaniu jak „Boyhood” potrafi przemycić tyle uniwersalnych wątków – w tym społecznych i filozoficznych. Pamiętajmy, że Linklater tej wytrwałości dowiódł nie tylko przy swoim ostatnim filmie. Przez lata rozkochał wielu widzów we francusko-amerykańskiej parze granej przez Julie Delpy i Ethana Hawke’a, do których wraca średnio raz na dekadę. W ich losach przegląda się dziś całe pokolenie widzów wychowane na rozmowach Jesse’go i Celine.
Współpracujący z New York Times Dan Kois zauważył, że różnica między „Boyhoodem” a „Birdmanem” jest taka, iż Iñárritu de facto opowiada sytuację, gdzie ktoś marzy o tym, by stworzyć właśnie takie dzieło filmowe jak „Boyhood”. Smutna prawda. Film Linklatera ten wieczór powinien zakończyć ze statuetkami za film roku i reżyserię, bo to byłoby słuszne, mądre, uczciwe i zasłużone rozwiązanie. Zamiast tego nagradza się reżyserskiego grafomana, którego kino jest nieznośnie egzaltowane, płytkie i nadęte oraz film, który pod efektowną konstrukcją piętrzy stereotypowe frazesy rodem z wypracowania przeciętnego gimnazjalisty na zajęcia z kulturoznawstwa. Wiadomo, że Oscary to specyficzny konkurs z gremium przyznającym nagrody, którego nie ogarnia właściwie nikt, bombastyczne, a czasem nawet urocze targowisko próżności, nie mówiące absolutnie nic ciekawego o tym, co się dzieje we współczesnym kinie. Dlaczego więc w ogóle się tym przejmować i rozkładać ręce nad werdyktem – porażką Akademii? Bo czasem jednak daje ona złudne nadzieje na to, że potrafi doceniać to, co wartościowe, piękne i intrygujące.
Paradoksalnie dowodem na powyższe twierdzenie jest sukces naszej „Idy”. Kina polskiego, ale zaskakująco uniwersalnego, sensualnego i bardzo artystycznego. Trzeba było gościa wychowanego i nauczonego „filmotwórstwa” w Wielkiej Brytanii, by poprowadził rodzimych twórców i aktorów na wyższy poziom kinowego wtajemnicza. Nie kocham „Idy” bezkrytycznie, gdyby w stawce był „Turysta”, potajemnie za niego ściskałabym kciuki. Już wolałabym, by „Ida” wyjechała z Los Angeles ze statuetką za zdjęcia lub drugoplanową rolę Agaty Kuleszy, gdyby w ogóle dostała nominację. Świat nie jest jednak ani sprawiedliwy, ani idealny. „Lewiatan” być może jest kinem „poważniejszym” niż film Pawlikowskiego, pełniejszym i bardziej wyrafinowanym. Już w Cannes jednak uwierało mnie to, jak precyzyjnie i z premedytacją został to film skrojony pod gusta publiki artystycznych festiwali i wielkomiejskich inteligentów, którzy pół wieku temu przy czerwonym winie, paląc papierosa za papierosem, prowadzili całonocne dyskusje o Tarkowskim, Fellinim, Bergmanie, Godardzie. I choć to „Ida” odkurza estetykę (bardzo dosłownie) tamtego kina, „Lewiatan” lepiej do niej pasuje. „Ida” bardziej mi się podoba, ale mam więcej do powiedzenia na temat „Lewiatana” - to tego typu relacja. Powiedzmy sobie też szczerze, Polska wyprodukowała jeden z najbardziej światowych filmów w historii swojej kinematografii. Cieszmy się więc sukcesem „Idy”, bo zapewne przez kolejne lata przywrócony zostanie znany stan rzeczy i do przaśnych Oscarów startować będą kolejne wcielania „Katynia” i „W ciemności”.
Małe zwycięstwo kino artystyczne odniosło też w przypadku „Grand Budapest Hotel”. Film, co prawda, dostał aż 4 statuetki, ale głównie w kategoriach technicznych, drugorzędnych. Niemniej zważywszy na to, jak niezrozumiały w swojej ojczyźnie jest Wes Anderson – uchodzący za dziwaka i ekscentryka – nie da się ukryć, iż tymi wyróżnieniami oddano mu malutki hołd.
Paradoksalnie Akademia mogła uniknąć kompromitacji i wydać werdykt, który sprawiałby wrażenie rzetelnego, racjonalnego i sprawiedliwego. Oprócz dwóch statuetek dla „Boyhood” (film roku i reżyseria), wyróżnić scenariusze „Grand Budapest Hotel”, „Foxcatcher”, „Whiplash” lub „Inherent Vice” oraz wybrać odważniej najlepszych aktorki i aktorów. Nagroda dla Michaela Keatona byłaby w pełni zasłużonym i adekwatnym docenieniem „Birdmana”, który obok żywiołowego montażu opiera się głównie na fantastycznych kreacjach aktorskich. Zamiast tego przyznano statuetkę zastępowi charakteryzatorów, którzy zrobili wszystko, by Eddie Redmayne mógł tańczyć pod gwiazdami i snuć plany naukowego podboju kosmosu dokładnie tak, jak wymyślił to sobie Stephen Hawking i klękający przez nim biografowie. W przypadku najlepszej aktorki pierwszoplanowej błąd popełniony został na poziomie nominacji. Julianne Moore powinna triumfować za „Mapę Gwiazd” nie za „Still Alice” – filmie przyzwoitym, ale takim, o którym zapomina się 15 minut po seansie (bo w tej tematyce istnieją bardziej przejmujące dzieła). Dla rewelacyjnego w „Whiplash” J.K. Simmonsa zapewne ta rola, ta nominacja, ten Oscar to jak wygrana w narodowej loterii. Pięć minut sławy, które szybko przeminie, ale to uznanie jest jak najbardziej zasłużone (jak mało która nagroda w ostatnich latach), choć Edward Norton też w „Birdmanie” odstawił wyborny spektakl (wierzę, że jego rola życia jeszcze przed nim!). Danie możliwości liczenia przybywających zmarszczek i kilogramów Patricii Arquette przez ponad dekadę też musiało oczywiście przynieść jej Oscara. Choć trudno do tego wyboru się przyczepić, mnie jednak bardziej ujęła Laura Dern w roli ducha z przeszłości głównej, zagubionej bohaterki „Dzikiej Drogi”. Niegdysiejsza ulubienica Davida Lyncha zagrała to z taką maestrią i delikatnością, iż w każdym jej geście czy spojrzeniu odbijają się zarówno dobre, sielankowe chwile, jak i te wszystkie traumatyczne i bolesne, które po śmierci matki skierowały córkę na mroczną ścieżkę autodestrukcji.
O nagrodach to wszystko, bo jak zwykle przed ceremonią wierzę, że w tym roku werdykty będą „właściwie” i – jak zwykle – zasypiam na 2 godziny rozczarowana. Nie zapominajmy jednak, że na Oscarach liczą się nie tylko zwycięzcy. To przecież wielkie, telewizyjne show. W tym roku jego gospodarzem został Neil Patrick Harris, który śmieszny był tylko czasami, ale głównie miotał się gdzieś między sceną a fotelami. Kilka sezonów temu wypadł o wiele lepiej, również debiutant w takiej roli, Seth MacFarlane, który chyba był jednak zbyt obcesowy jak na tego typu imprezkę i zapewne nigdy już nie zostanie gospodarzem Oscarów. Mam więc nadzieję, że w przyszłym roku zakontraktują Billy’ego Crystala, który jest najwspanialszym prowadzącym galę ever.
Nie zapominajmy też o CZERWONYM DYWANIE, gdzie wpadka goni wpadkę, ale Ryan Seacrest i Giuliana Rancic mówią wszystkim, że wyglądają cudownie, a ta kreacja to znakomity wybór. Następnie na drugi dzień przychodzi otrzeźwienie, przyjeżdża Fashion Police i aresztuje najgorsze outfity wieczoru (niestety w tym roku już bez nieodżałowanej Joan Rivers). Zwykle kwintesencja elegancji Cate Blanchett przyszła na ceremonię w podomce i turkusowych koralikach z bazaru. Góra stylizowana na średniowieczną zbroję i dół ze zbyt dużej ilości prześcieradeł - tak zapamiętamy Felicity Jones. Emma Stone założyła sukienkę z morskich glonów – czyżby w przyszłości miała wcielić się w rolę małej syrenki? Nicole Kidman skupiła chyba wszystkie kasety magnetofonowe świata, wydarła z okładek hologramy i kazała uszyć z nich kieckę, chwaląc się równocześnie czerwonym pasem w konkurencji „operacje plastyczne”. Scarlett Johansson na galę przyjechała chyba na skuterze, bo coś przyczepiło się jej do szyi i nie chciało odpaść przez cały wieczór. Meryl Streep jak zwykle wyglądała, jakby uczestniczyła w uroczystości przyznawania dyplomów najhojniejszym darczyńcom filii bibliotecznych Warszawa – Śródmieście. Zoe Saldana zamiast wieczorowej sukienki ubrała wyrafinowaną bieliznę, a Sienna Miller po kreację udała się do najmodniejszego domu pogrzebowego w Beverly Hills. Margot Robbie pożyczyła suknię od babci, która na pewno poderwała w niej niejednego kawalera na swoim barze maturalnym w 1927 roku, miejmy więc nadzieję, że na bankiecie poszczęściło się również aspirującej gwiazdeczce. Zapewne zadajecie sobie pytanie, czy ktoś w ogóle wyglądał dobrze? Niektórzy. Kobieta w typie chłodnej blondynki zawsze wygląda dobrze w krwawej czerwieni, więc Rosamund Pike ładnie prezentowała się na gali. Klasycznie, elegancko i uroczyście w sukni od Armaniego wyglądała Jennifer Aniston. Gdyby nie czerwone rękawiczki pożyczone ze zmywaka z pobliskiej pizzerii, najlepiej ubraną gwiazdą wieczoru byłaby Lady Gaga. Ten tytuł jednak otrzymuje Laura Dern i jej piękna, zjawiskowa kreacja od Alberty Ferretti. Najprzystojniejszym mężczyzną wieczoru był oczywiście Edward Norton, na drugim miejscu plasuje się Miles Teller.
Dziękuję za uwagę.
Nadal nie rozumiem tego zarzutu wobec "Lewiatana". Każdy film jest robiony dla jakiejś publiczności, dlaczego ten jeden miałby nie być?
Patricia Arquette? Serio? Co ona zrobiła w tym filmie? Skoro samo bycie przez tyle lat zasługuje na nagrodę, to panowie grający u Linklatera też powinni dostać Oscary.
Wielkomiejscy inteligenci nie pasują do Oscarów, więc go nie dostaną.
Dla mnie skandalem jest muzyczny oscar. Zimmer zrobił muzę do Interstellar na kosmicznym poziomie. Od lat nie słyszałem w kinie tak zajebistych nut. Polecam na przykład No Time For Caution , aby doświadczyć orgazmu na słuchawkach.
Naprawdę nie wiem jak pobrzdękiwania w GB Hotel mogły w ogóle startować w tej kategorii, a wygrana to już nie mieści się w głowie.
What can I say. My tam z @Esme cieszymy się z tego Oscara okrutnie. :) Wygrana Desplata to jedna z najmilszych tegorocznych niespodzianek.
Inteligenci w ogóle nie pasują do Oscarów:P Ale ja mówiłam już ponad rok temu, że Ida jest perfekcyjnie zrobiona pod gusta Akademii i będę zaskoczona, jak nie dostanie Oscara
"Patricia Arquette? Serio? Co ona zrobiła w tym filmie?" - postarzała się:P A tak serio, to ona tam jednak miała dość wymagającą rolę, w przeciwieństwa do Hawke'a, który miał być wyluzowanym kolesiem, a nie nieszczęśliwą, samotną matką.
Zimmer nawet nie zauważy, że brakuje mu jakiegoś Oscara na półce:P
Oscary w tym roku be, bo nie wygrały Kasi ulubione filmy ;)