Na horyzoncie widziałam... (3/2013)

Data:


.
LEWIATAN
reż. Lucien Castaing-Taylor, Véréna Paravel
MIĘDZYNARODOWY KONKURS NOWE HORYZONTY

Nie da się ukryć, że z fabularyzowaną wersją „Gdzie jest Nemo?” nie mamy tu do czynienia. Nie tego się w ogóle spodziewałam, ale jednak zaskoczyło mnie to, co finalnie na ekranie zobaczyłam. Zacznijmy od tego, że ja i twórca opisu w festiwalowej gazetce mamy chyba inną wrażliwość, definiującą takie pojęcie jak „imponujący technologicznie i estetycznie”. Gdybym bowiem wrzuciła mój średnio wypasiony smartphone w przezroczystym, szczelnym pudełku na dno Bałtyku, osiągnęłabym zapewne podobny efekt jak w „Lewiatanie”, mogłabym zgłosić taki film do konkursu, ba, nawet go wygrać i w kolejnym roku wygodnie zasiąść w fotelu członka jury na Nowych Horyzontach… No dobra, trochę się rozmarzyłam, więc wróćmy na ziemię, a raczej na morze – na pokład rybackiego kutra. Jeśli taka łódź to muszą być też rybacy. Ci w „Lewiatanie”, co widać na pierwszy rzut oka, to najprawdziwsi fachowcy! Przez większość czasu szczelnie okryci żółtymi lub pomarańczowymi, gumowymi kombinezonami, stanowiącymi najżywszy element morskiego krajobrazu, bezdusznie i brutalnie rozprawiają się z każdym żyjątkiem, jakie złapie się w ich sieci, by móc potem trafić na stół w eleganckiej restauracji chefa Gordona Ramseya. Nasi rybacy mają też jednak ludzką stronę. Zapalą papieroska, uśmiechną się do kamery, a nawet biorą prysznic i słuchają muzyki (nie jakiegoś tam electropopu czy innego, zniewieściałego dubstepu, ale mocnego, męskiego rocka). Gdyby rybka Nemo trafiła na ten pokład, czekałby ją marny koniec w nieciekawych i sterylnie wątpliwych warunkach. Bo choć zdjęcia są niewyraźnie, łajbę w ciemnościach oświetlają tylko jej własne reflektory, można bez problemu dostrzec, że kuter to już wysłużony, nieco brudny i pordzewiały, a wśród świeżo złowionych ostryg i krabów zawieruszy się opróżniona puszka po piwie. Ten oniryczny, śmierdzący rybami mikroświat zdaje się jednak symbiotycznie współgrać z naturą. Zużyte resztki po oporządzonych, morskich stworzeniach mogą służyć jako strawa dla mewy, która w celu spożycia ostatniej wieczerzy zawitała na pokład, a po wszystkim popełniła samobójstwo rzucając się we wzburzone wody morza. Czy polecam „Lewiatana” osobom cierpiącym na chorobę morską? Niekoniecznie. Lepiej niech pozostaną przy „Gdzie jest Nemo?” lub filmach przyrodniczych z niezawodną narracją Krystyny Czubówny. I żeby nie było wątpliwości – przyznałam „Lewiatanowi” ocenę 6/6 w nowohoryzontowej skali, bo naprawdę dałam się ponieść temu niewyraźnemu, w ciemnościach uwodzicielskiemu kutrowi rybackiemu na ciemnych, nieokiełznanych wodach morskich.

GOLTZIUS AND THE PELICAN COMPANY
reż. Peter Greenaway
PANORAMA

Naprawdę wielu rzeczy nie można odmówić Peterowi Greenawayowi. Ma swój niepowtarzalnym styl i filmowy język, specyficzną wrażliwość, niesamowicie dopieszczoną i imponującą warstwę wizualną większości swoich filmów. Jednakże z perspektywy widza nieco zaznajomionego z jego twórczością i raczej wymagającego w kwestii współczesnego kina, rubaszność i jowialność nowego filmu Brytyjczyka robią niespecjalne wrażenie. Do tego osobliwego portretu XVI-wiecznego malarza, rysownika i ilustratora, z którego wylewają się groteskowo komiczne obrazy nagich, męskich i kobiecych ciał oraz bardzo pretensjonalna perwersja, siląca się na niemrawą kontrowersję podchodzę raczej z uśmiechem politowania niż prawdziwego zaciekawienia. Niemniej mało który twórca z taką dbałością podchodzi do aspektu wizualnego własnych filmów, a przede wszystkim potrafi z taką kunsztownością oddać realia barokowej epoki. Greenaway na tym polu jest niekwestionowanym wirtuozem.

JAK ZROBIĆ PEACHES
reż. Peaches
KONKURS FILMY O SZTUCE

Peaches jaka jest – każdy widzi. To dziarska, całkiem inteligentna, choć szalona i niezbyt biegła w filmowych fachu kobitka, która od czasu do czasu lubi przywdziać kostium z plastikowymi cyckami i penisem, by wpisać się w genderowy przekaz naszych czasów. W filmie oglądamy zapis jej autorskiego performance’u w Berlinie, na który złożyły się właściwie wszystkie znane utwory muzyczne z repertuaru Peaches, tradycyjne w trakcie jej występów karykaturalne golizny, a nawet interesujący goście – hermafrodyta Danni Danniels i podstarzała, roznegliżowana kowbojka-performatorka z NY, Sandy Kane. Dużo lepsze wrażenie niż sam film na żywo zrobiła jego autorka. Sympatyczna Merrill Nisker mimo wczesnej, porannej pory stawiła się w dobrym humorze przed nowohoryzontową publicznością, fajnie i dowcipnie odpowiadając na zadawane pytania i prezentując się naprawdę jako równa babka, która mimo upływu lat i rozwodnienia się nieco jej przekazu nic nie straciła ze swojego animuszu.

ŚWIATŁO DNIA
reż. Tizza Covi, Rainer Frimmel
PANORAMA

W życie samotnego aktora Philippa wdziera si głos sumienia pod postacią nieznanego mu krewnego, wuja Waltera, emerytowanego cyrkowca. Starszy mężczyzna najpierw niby przypadkiem odwiedza bratanka w Hamburgu, potem niespodziewanie puka również do drzwi jego mieszkania w Wiedniu. Mimo początkowej rezerwy wuj okazuje się dość fajnym kompanem dla Philippa, który prowadzi bardzo samotne życie aktorka podróżujące między teatrami w dwóch krajów, który jedyną, bliższą relację nawiązał z sąsiadem-emigrantem, w wolnych chwilach pilnując jego dzieci. Walter i jego bratanka zadziwiająco wiele łączy. Obydwaj mają i mieli dość wolnościowe, niezobowiązujące podejście do życia. W losach wuja Philipp ma jak na dłoni pokazane, czym to się kończy – samotnością u jesieni życia. Nie jest jednak dla niego jeszcze za późno, by zmienić własną egzystencję, a pomocna dłoń podana przyjacielowi w potrzebie, nawet jeśli nielegalna i w gruncie rzeczy wykonana rękoma sędziwego wuja, może do tego doskonałym bodźcem.